Niedziela, 9:30. Włączasz komputer. Za 15 minut startujesz. Uruchamiasz aplikację do pracy w trybie „na żywo”. Dajesz jeszcze 5 minut, żeby wszyscy zdążyli wygrzebać się z łóżka, zrobić sobie kawę i przetrzeć zaspane oczy. Czekasz na odzew. Są. Witają się, zgłaszając tym samym obecność. Zaczynacie. Naukę zdalną.
Uwaga: Tekst przedstawia humorystycznie MOJE odczucia po doświadczeniu niespełna dwóch semestrów prowadzenia nauki za pośrednictwem Internetu. Nie jest prawdą objawioną i nie aspiruje do tego, by się nią stać. /Pierwotnie opublikowany 31.10.2020 r./
Pierwsze problemy pojawiają się na starcie. Masz prowadzić zajęcia online, o czym informuje Cię pierdyliard maili z coraz to nowymi zarządzeniami władz dziekańskich. Nikt nie pyta, czy Twój komputer to udźwignie. Ba! Nikt nie pyta o to, czy masz komputer i łącze internetowe. Zakłada się, że masz. No bo dlaczego miałabyś nie mieć? Jest XXI wiek, no halo.
Nawet jeśli masz, to nikogo nie obchodzi, że Twoje prywatne rzeczy niekoniecznie mają ochotę stawać się w pełni narzędziami pracy. Edukacja młodych pokoleń to poświęcenie i przywilej. A jaka satysfkacja! Odpalasz więc wiekowego laptopa i łudzisz się, że wszystko będzie okej.
Nie jest.
Oprócz Twojego głosu w głośnikach trzydziestu osób pojawia się również szczeknięcie Twojego psa na przechodzącego korytarzem człowieka, odgłos młotka sąsiada z jednej strony i wiertarki udarowej u tego z drugiej. Bo jak powszechnie wiadomo, niedzielny poranek jest najlepszym momentem na przeprowadzenie remontu. Na głos przepraszasz, w duchu cieszysz się, że nie masz dzieci.
Przy tłumaczeniu warunków zaliczenia przedmiotu z Twoim audytorium postanawia się przywitać kot. Absolutnie nie chce opuścić pokoju. Przepraszasz po raz kolejny studentów, bierzesz kota na ręce i wyrzucasz z pokoju, zamykając za sobą drzwi. No i świetnie. Co tam, że przy okazji zobaczyli, jak cudowny dres w kotki zestawiłaś z jedwabną koszulą. Najważniejsze, że teraz nic Ci nie grozi.
Ale zapomniałaś o jednym.
Jest NIEDZIELA.
Dzień przenajświętszego kotleta schabowego-błogosławionego.
Aria rozpoczyna się od sąsiadki nad Tobą. Potem leci falą wśród wszystkich mieszkańców bloku, którzy – oceniam na podstawie intensywność uderzeń – zabijają te zwierzęta po raz drugi. Tak dla pewności, żeby nie powstały z patelni.
Kompromitacja osiąga zenitu. W tym momencie jesteś pewna, że Twoi studenci uważają Cię za psychopatkę i zastanawiają się, w jak bardzo patologicznej dzielnicy mieszkasz. Bardzo – dopowiadasz sobie w myślach i kręcisz się dalej na tej karuzeli efektywnej edukacji online.
Kiedy już zajęcia mogą się rozkręcić, zrywa połączenie to najpierw Tobie, to studentowi Grzegorzowi, a jeszcze później studentce Gosi. Jak mantra rozpoczyna wybrzmiewać: CZY MNIE SŁYCHAĆ? Wszystkich na raz. W głośnikach i na czacie. Gdy głodni wiedzy już ustabilizują swoje łącza, możecie wreszcie zacząć. Odpalasz prezentacje, udostępniasz ekran i rzucasz na rozgrzewkę pierwsze pytanie.
I wtedy widzisz ikonki kolejno wyciszających się mikrofonów.
Okej, myślisz. Nauka zdalna to też nauka. Na pewno robią to, żeby Cię lepiej słyszeć, żeby zajęcia przebiegły bez zakłóceń. Wcale nie zabierają się za mycie garów, nie idą pod prysznic, nie sprzątają kotu kuwety, nie odpalają w drugiej karcie Netflixa. Przecież ja niosę kaganek oświaty – dodajesz sobie otuchy i przerzucasz na następny slajd. To moja misja – motywujesz samą siebie, skuteczniej niż zrobiłby to jakikolwiek kołcz.
Przy 10. slajdzie widzisz pisemne wyjaśnienie na czacie, że student Marek i student Krzysztof nie mogą się odezwać, ponieważ są aktualnie w pracy (sic!), ale w zajęciach uczestniczą (sic!) poprzez słuchawki i łącze internetowe. Co więcej, deklarują znajomość odpowiedzi na stawiane przez Ciebie pytania. Szkoda, że nigdy ich nie poznasz. Ani odpowiedzi, ani robotnych Marka i Krzyśka.
Studentka Angelika pisze z kolei, że jej dobry kolega, student Cezary, nie może dołączyć do zajęć, bo nie ma Internetu, a w ogóle to sama potrzebuje wylogować się za 10 minut, bo ma pociąg do Bełchatowa, gdzie uczestniczyć będzie z Czarkiem w spotkaniu kąciku literackiego.
Niespodziewanie głos włącza student Paweł, ale zapomina przed tym wyciszyć wdzięczny kawałek Erica Prydza (dokładnie ten, który – choć wiekowy – obecnie jest bardzo na czasie). Reflektuje się jednak prędko, wycisza i mówi: „Sorka, bo mam pytanie jeszcze takie”.
Świetnie! Wreszcie ktoś głodny wiedzy, gotowy na intelektualną podróż w odkrywaniu istoty ruchów społecznych!
„Bo pani to w sumie nie powiedziała, ile razy można się w tym semestrze nie zalogować na zajęcia bez konsekwencji”.
.
.
.
Uf, jak dobrze, że to poważna edukacja wyższa, a nie wariatkowo*. Jeszcze tylko 6 godzin i można się wylogować.
Słowo „wariatkowo” wykorzystane zostało tutaj w swoim drugim, potocznym i żartobliwym znaczeniu, tj. (za SJP) jako miejsce lub sytuacja, w której wszyscy postępują dziwnie, niezrozumiale. Ponieważ bolesne jest – w moim odczuciu – znaczenie tego słowa jako placówki medycznej zdrowia psychicznego, zapewniam, że tekst nie ma na celu urazić ani stygmatyzować osób z problemami psychicznymi.